Suwalskie Bullerbyn, czyli za czym tęsknią warszawskie mieszczuchy
W naszym suwalskim Bullerbyn sąsiad nie zagląda nam w okna. Nie zagląda, bo od tych najbliższych dzieli nas las, staw i dwie górki pokryte łanem złotego zboża. Zagląda kot, co nocą nic nie upolował lub bocian, co kocha przysiadać na nowym, błyszczącym dachu stodoły i klekotać w najlepsze.
Mieszkamy w starym, około 150-letnim folwarku. W drugiej furtce, tej od strony pola, kwitną smukłe malwy. Kwitnie też lipa, wielka i stara. Może posadził ją pierwszy właściciel, ten, który jak na męża przystało wybudował dom i spłodził syna (lub córkę? Córka chyba lepsza!)? W obejściu na planie kwadratu jest stodoła (ta od bociana), chlewik, drewutnia, ziemianka ukryta głęboko (w której hodujemy nietoperze) i dom. W domu natomiast najważniejsze pomieszczenia to sień, kuchnia, alkierz (boczny mały pokój, służący za sypialnię) oraz wielka izba. Jest też, nieco młodszy, oszklony ganek, który szczególnie przypadł mi do gustu, zaraz po wielkim piecu kaflowym.
Piec bez wątpienia jest sercem domu. Nie tylko dlatego, że nagrzewa wodę i nie pozwala zamarznąć zimą; jest sercem kuchni, a jak wiadomo, gdzie jedzenie, tam i ja. No i można na nim siedzieć (ta część pieca nazywa się murek), leżeć albo suszyć przemoczone poranną rosą kierpce. Oczywiście kierpce nie są stałym elementem wystroju folwarku, nikt normalny nie nosi też kierpców na Suwalszczyźnie. Cóż, jestem w mniejszości. Kierpce noszę bez przerwy, nawet gdy przetrę podeszwę i rosa przemaka mi do wnętrza buta. Gdy kierpce suszą się na piecu, ja z pełnym usprawiedliwieniem mogę chodzić boso po podwórku (lub po POLU! Tak! Po raz pierwszy nie będąc w południowej Polsce mogę swobodnie „wyjść na pole” i nikt mnie z tego powodu nie poprawi. Cudownie 🙂 ). W Warszawie, jeśli nie jest się Wojciechem Cejrowskim, chodzenie boso spotyka się jeśli nie z dezaprobatą, to z wyraźnym niezrozumieniem. Wiem. Próbowałam.
Ale wróćmy do kuchni, a raczej do najulubieńszego posiłku dnia, czyli śniadania. Trzeba wiedzieć, że suwalska kuchnia jest silnie powiązana z ogrodem, czasem jeszcze za pomocą spiżarki, choć w sezonie letnim łączą je raczej bezpośrednie związki (więcej o regionalnej kuchni przeczytacie u Zależnej w podróży). Ogród, jak na porządne gospodarstwo przystało, zaopatruje kuchnię w rozmaite warzywa, rozliczne owoce i zioła wszelakie. Świeże cebuchy (ta zielona część cebuli, zwana czasem szczypiorem) zebrane w ogrodzie można dla przykładu usmażyć z jajkami sąsiada. Jajkami OD KUR sąsiada. Maliny z agrestem (agrest przeszedłszy przez spiżarkę występuje w formie słoika, podobnie jak ja w Warszawie) mogą natomiast wylądować w ciepłym naleśniku, co dopiero zeskoczył z patelni. Mięta, czerwona porzeczka, wiśnia i trochę zeschłych patyków z odległej prowincji Yunnan dają natomiast świetny napar uzupełniający całe śniadanie. W tym momencie dzień mógłby się już zakończyć, a ja mogłabym spokojnie pójść spać i znów wstać na śniadanie.
Chyba wiem, dlaczego tak je lubię. W Warszawie zwyczajnie nie jem śniadań. Nie mam czasu, nie lubię samej, więc jem z ludźmi. Tymi przypadkowymi ludźmi, którzy akurat tak jak ja biegną na przystanek z torebką pod pachą i niechlujnie poskładaną kanapką w dłoni. Pierwsza poranna herbata odbywa się już w moim ukochanym, suchym od klimatyzatora, beztlenowym powietrzu za pancerną szybą. Malin z warzywniaczka na Mariensztacie (8 zł za pudełeczko) żal wrzucać do herbaty, więc zazwyczaj zżeram je łapczywie po drodze. To moje śniadanie powszednie i cieszę się, jeśli w ogóle jakieś jest. Natomiast u takich dobrych, suwalskich gospodarzy nie trzeba się martwić, czy śniadanie jest, czy go nie będzie. Można się więc zatroszczyć o inne rzeczy istotne, np. o kwiaty na stole. Szczęśliwie w krajobrazie bezludnym jak-okiem-sięgnąć jest też jak-okiem-sięgnąć mnóstwo kwiatów, a jak nie ma, to zawsze trafi się jakiś chaber w zbożu zabłąkany.
Trzeba tylko uważać na prezenty podrzucone tu eksportem ze Skandynawii przez ostatni lodowiec, choć te szczęśliwie są na tyle duże, że trudno byłoby się o nie potknąć.
Ja dodatkowo uważam na krowy. Nie, by wiązała się z nimi jakaś nieprzyjemna historia z przeszłości. Nigdy nie widziałam krowy z-bardzo-bliska. Nigdy też nie dotknęłam żadnej (krowa to nie koń, nie jeździ się na niej), więc się zwyczajnie nie znamy. Muszę przyznać, że tylu krów, ile widziałam w dwa ostatnie dni, nie widziałam przez 29 lat życia. Całkiem serio. Czasem zdaje mi się, że w moich rodzinnych Bieszczadach łatwiej teraz o lisa lub nieniedźwiedzia, niż o krowę na pastwisku 😉
Jak już na stole króluje bukiet zamiast śniadania, można zabrać się do nauki i pracy. Moim zadaniem było odkrycie skąd się biorą sęki w sękaczu. Czy się udało? Jak najbardziej, a przy okazji odkryłam przepis na szczęśliwe małżeństwo. Jak to było z tym sękaczem? Wszystko opisałam tutaj.
Po pracy przychodzi czas na przyjemności. Nie ma co patrzeć w diabelski ołtarz (czyż to nie piękna nazwa telewizora? 🙂 ), czas na przyjemności spędza się tu bowiem aktywnie. Na przejażdżce, dla przykładu. Nie samochodem, lecz prawdziwą bryczką (marzy wam się taka przejażdżka? dajcie znać!).
Gdy już konie gotowe są do wymarszu, a na bryczkę wesołe towarzystwo właduje się z całym ekwipunkiem, można ruszać w drogę. Ta wije się pośród pól i jezior najstarszego w Polsce parku krajobrazowego – Suwalskiego Parku Krajobrazowego (założono go w 1976 r.).
Suwalski Park Krajobrazowy położony jest w części Pojezierza Litewskiego – regionu na pograniczu Litwy, Rosji, Białorusi oraz Polski i obejmuje tereny rzeki Szeszupy i najgłębszego jeziora w Polsce – Hańczy (108,5 m głębokości). Wód Hańczy, choć głębokie, nie należy się jednak obawiać – potwór z Loch Ness wymaga bowiem siedliska głębokiego na minimum 226 metrów. W jeziorach Suwalszczyzny możemy spotkać za to Žaltisa, wielkiego zaskrońca znanego z litewskich i jaćwieskich legend. Zamieszkiwał on jeziorne tonie, gdzie znajdował się jego podwodny pałac. Niektórzy twierdzą, że w jego postaci odzywa się dawny kult węży, charakterystyczny dla Bałtów. Žaltis jest jednak stworzeniem niegroźnym i dość szlachetnym, co więcej – w wielu podaniach i legendach to on staje się ofiarą ludzi, choć nie wyrządził im niczego złego.
Po przejażdżce, na której znów zobaczyłam więcej krów, niż zobaczę również w następnych 29 latach życia, przyszedł czas by odwiedzić innych podsuwalskich gospodarzy, którzy robią najlepsze w regionie krowie sery podpuszczkowe. Sery są przeróżne – z pieprzem, czarnuszką, pomidorem suszonym, papryką, a nawet orzechem.
W gospodarstwie tym czarno-białe krowy (o fioletowych pisałam tutaj) karmione są tylko sianem, przez co rozumie się, że nie są karmione kiszonką (tego, że w ogóle jest coś takiego jak kiszonka i że mleko po niej nie jest prima sorte dowiedziałam się również w trakcie mojej dwudniowej edukacji o krowach), co gwarantuje przednią jakość wyrobów.
Z resztą przednią jakość wyrobów gwarantują przede wszystkim sami gospodarze, którzy – po staropolsku – pamiętają, by przybyszy uczęstować i ugościć. Prócz jedzenia (przez co rozumie się poczęstunek) zostałam ugoszczona mocną kawą i równie mocną… wódką. Na nieszczęście dla mnie, która piję jedynie lekką kawę latte (właściwie to mleko o kawowym smaku), a alkohol tylko w formie wina lub lekkich nalewek, muszę przyznać, że nie bardzo wiedziałam co czym popijać, bo w przypadku kompletnie nieprzygotowanego mieszczucha nigdy nie wiadomo co zadziała mocniej! Szczęśliwie czujne oko moich troskliwych gospodarzy zareagowało w porę i zostałam zabrana do domu zanim jeszcze zdążyłam nabroić 😉
W drodze powrotnej, w ciepłych kroplach deszczu, obserwowaliśmy błyskawice ciskane z impetem przez Peruna. Czyżby był zazdrosny o Jeglę, niebywałej urody żonę Žaltisa? A może chodziło mu o piękne jak kłosy zbóż włosy mojej przyjaciółki? Na wszelki wypadek zgodnie obiecaliśmy, że oddamy mu jej rękę, jeśli spełni jeden warunek (tylko jeden!): musi przyprowadzić uczciwego cygana. Także… ciągle czekamy 😉

Nie bądź sknera,
podziel się z innymi!
Pingback: Nowy Rok na japońskiej wsi - część 1 - Japonia. Blog z podróży do Japonii
Pingback: Kierunek Polska! | Love traveling. Blog o turystyce kulturowej