Mój pierwszy, niepełny tydzień na misji w Segerea dobiega końca. Tak naprawdę – przynajmniej jak do tej pory – codziennie dzieje się coś nowego i każdego dnia obiecuję sobie trzy rzeczy (że dziś, ale to naprawdę dziś):
1) usiądę do nauki Suahili
2) przeczytam historię Tanzanii
3) napiszę kilka słów na bloga.
Jjjjasne.
To ja może zacznę od końca.
Kilka słów o jedzeniu i obyczajach
Jedzenie jest dobre, dokładnie takie jak lubię – mało mięsa, dużo wszystkiego innego 🙂 Świeże (prosto z drzewa, czy może być świeższe?) mango, papaje, awokado, banany, ananasy – tego chyba nigdy nie zabraknie. W szkole dzieci jedzą rękami (właściwie to prawą ręką, jak na Afrykę przystało) [tak Mamo, na misji mamy sztućce i jem „po europejsku” ; ) ]. Warzywa tradycyjne – ogórki, pomidory, ziemniaki, jak i te których teraz nazw za bardzo nie pamiętam. Ryż, ryż na tysiące sposobów – najlepszy z przyprawami (tzw. pilau), kasze z lokalnych zbóż, ugali, czyli coś a’ la kasza manna lub owsianka, placki zbożowe jak hinduskie chlebki. Czasem rybka lub mięso, choć to drugie zazwyczaj i tak kozie. Szczęśliwie żadnych schabowych, ziemniaków, zasmażanej kapusty (a jednak niebo istnieje!!! 🙂 ). Nadal nie jadłam batatów, ale myślę, że wszystko przede mną. Posiłki na misji są fajne, bo zazwyczaj zbierają się na nich wszyscy obecni mieszkańcy domu, co zawsze oznacza świetne towarzystwo. Jedzenie z dziećmi to bardziej… wyzwanie; męczące, choć przyjemne. Oczywiście nie muszę dodawać, że w szkole każdy chce siedzieć przy stoliku, gdzie siedzi mzungu (czyli biały, białas). Pragnę od razu wyjaśnić, że dzieci w szkole są przemiłe i nikt nie woła na mnie mzungu czy china (szina) – „Chinol”. China uważane jest za obraźliwe (a dla białasa tym bardziej!), jednak obywatele Państwa Środka mają coraz więcej interesów w Afryce i współczesna „chińska kolonizacja” tego kontynentu jest coraz bardziej widoczna. China wołają na mnie dzieciaki bawiące się przy drodze do szkoły. Michał za każdym razem poprawia je, mówiąc: hapana China. Mzungu! (nie Chinol. Białas!), ale nie widzę w tym i tak żadnego sensu.
Większość ludzi jest bardzo życzliwa, choć Segerea nie jest miejscowością turystyczną i biały (nie-misjonarz) w okolicy jest nadal uważany za zjawisko. Niestety często zdarza się, że jak trafi się ktoś, kto zna angielski i próbuje zagadać, to prędzej czy później rozmowa przyjmuje następujący obrót: A jak jest w Europie? Drogo? Ja to bym chciał odwiedzić Polskę / pojechać do Polski / mieć polską żonę. [po czym zaczyna się:] A jaki masz numer telefonu? [moja standardowa odpowiedź: wiesz, jestem tu dopiero kilka dni, jeszcze nie mam tanzańskiej komórki]. Aaaaah, będę tęsknił….
Kilka słów o muzyce
To, że Afryka = Muzyka nie trzeba nikomu tłumaczyć, ale być tu i doświadczać tego to na własnej skórze to wyższa szkoła mówienia „łaaaaał”. Bez wątpienia Afrykanie są najbardziej uzdolnionymi muzycznie ludźmi. Co wieczór przed kościołami zbierają się chóry gospel – na ławkach, pod drzewami; każdy ma swój kącik. Wszystkie śpiewają, ćwiczą, powtarzają. Tej atmosfery nie da się oddać słowami. Wczoraj nie wytrzymałam i nieśmiało podeszłam do jednego z chórów. Choć nie znam suahili, a panie z chóru nie operują angielskim, udało mi się jakoś włączyć w śpiewy. Zaraz znalazł się dla mnie jakiś zeszyt z tekstem, ktoś inny nucił mi melodię sopranów do ucha. Śpiewy były BOSKIE, NIEZIEMSKIE, CUDOWNE. Zostałam zaproszona do wspólnego śpiewania z chórem na niedzielnej mszy. Msze w tutejszych kościołach są rano, bardzo rano, lub też – nieprzyzwoicie rano czyli 6:00, 7:30, 9:00 pewnie najpóźniej, choć i tak większość ludzi przychodzi na szóstą. Oczywiście mój chór śpiewa o szóstej, jakże by inaczej. A szósta będzie za niecałe 6 godzin, a ja przecież nadal nie śpię…
Kilka słów o ubiorze
Jeszcze tak nietrafnie zapakowanego bagażu nie miałam. Sweterek z długim rękawkiem „na wszelki wypadek”. Na wszelki wypadek, to ja wzięłam nawet dwa takie sweterki. Nie ubiorę. Krótkie spodenki – nie ubiorę. Sukienki przed kolano – nie ubiorę. Wszystko zaczęło się wczoraj, kiedy skończyły mi się sukienki w wersji maxi i ubrałam coś, co mi się zgrzebne zdawało – ramiona zakryte, długość do kolana. Ale nie, w szkole podniosło się małe larum. Najpierw z „dobrą radą” w sprawie mojego przyodzienia przyszła starsza pani, wolontariuszka, oczywiście Polka. Następnie jedna z sióstr wpadła „zwrócić mi uwagę, że ktoś może zwrócić mi uwagę” (przynajmniej zrobiła to dyplomatycznie 😉 ). Za to już zupełnie bezpośrednia była jedna z miejscowych nauczycielek, która stwierdziła, że w niedzielę zabiera mnie do Dar Es Salaam kupić mi jakieś porządne, długie spodnie, bo póki „ja jestem jej friend” to mam się ubierać do szkoły jak na nauczyciela przystało (długość spódnicy do połowy łydki minimum), kwitując swoją reprymendę przysłowiem „jak wejdziesz między wrony kracz jak i one”. Dobrze, wrony moje drogie. Po rozmowie z Ojcami planuję zaopatrzyć się w kanga – dużą, afrykańską, prostokątną chustę służącą jako przyodziewek kobiet w kulturze suahili. Kangi są wielobarwne i równie wielofunkcyjne – posłużą jako długa spódnica, siatka na zakupy (umiejętność wiązania furoshiki nigdy nie idzie na marne!), koc na plaże, a jak będzie potrzeba to i zasłona na okno.
No a sandały… moje deichmann’owe sandały (aczkolwiek trzeba przyznać, że już wysłużone) nie wytrzymały jednak tanzańskich piasków. Wczoraj odpadła mi podeszwa i choć z pomocą przyszedł mi ojciec Grzegorz i podeszwa trzyma się jak nowa – dziś poodpadały paski i podeszwa (choć jak nowa), w sumie nie ma się za bardzo jak trzymać stopy. Podobno najlepsze są masajskie sandały, ale niezbyt wygodne – wyrabia się je ze starych opon. Cóż, na pewno są wytrzymałe 😉
Kilka słów o mojej wizji misjonarzy i zderzeniu jej z tutejszą rzeczywistością
Gdy myślę o misjonarzach z Dar Es Salaam przychodzi mi do głowy jedno określenie: SĄ CZADOWI. I bynajmniej nie wynika to z mojego braku słownictwa, oni naprawdę SĄ CZADOWI. Brodacze o gołębich sercach (choć czasem niektórzy strzelają z wiatrówki do wron porywających z misyjnego obejścia młode kurczaki). Są jak Robinson Crusoe, choć Afryka jak na wyspę jest trochę za duża i z pewnością nie jest bezludna. Równie dobrze można by ich było przyodziać w skóry, wsadzić na motory i puścić w długą na amerykańskiej Route 66. To są faceci z krwi i kości, sami wszystko organizują, wszystkim zarządzają. A życie tu przecież do najprostszych nie należy. Uśmiech, dobry humor – to mają i tutejsze siostry zakonne. Ale świeżość spojrzenia czy cięta riposta to bez wątpienia domena Ojców 😉
Dzieje się wiele i tak naprawdę to co napisałam jest jedynie małym wycinkiem rzeczywistości. Chciałabym opowiedzieć Wam o szkole, o realiach życia w Segerea, o ludziach których spotykam, ale tyle się dzieje że ciężko jest wieczorem znaleźć siłę by to wszystko napisać (jest godzina 00:30, temperatura za oknem: 29 stopni, wilgotność: 80 procent). Sobotni wieczór, ludzie wyszli na ulice, tańczą, śpiewają, siedzą z przyjaciółmi. Okolica jeszcze chwilę temu tętniła życiem. Ja siedzę na łóżku i oglądam świat zza moskitiery. Raczej nie wychodzimy wieczorami, choć dziś wyjątkowo udało mi się wyciągnąć dwóch ojców na targ po ananasy na śniadanie. Jak będę w kółko jadła banany, awokado z majonezem i tutejsze (prawdziwe!) masło orzechowe, to może lepiej będzie, jak do Polski piechotą zacznę wracać…
A co do następnego razu… Następnym razem napiszę o tym, jak w hipopotamach grzejemy wodę. O! 🙂