„Niekiedy o kierunku rozwoju danego regionu decydowały przypadkowe, arbitralne decyzje lokalnych władców. Przykładem może być Zanzibar, słynący z handlu aromatycznymi przyprawami, który zapoczątkował rozkaz sułtana Sayyeda. W latach 20. XIX wieku polecił on rolnikom, by w swoich gospodarstwach zasadzili po dwa drzewa goździkowe na każdą palmę kokosową, w przeciwnym razie groziła im utrata ziemi. W ciągu kilkudziesięciu lat na Zanzibarze i Pambie wyrosło 3,5 mln goździkowców. Wiele z nich nadal tam rośnie, dając co pięć miesięcy plony. (…) Na czas zbiorów goździków szkoły na Zanzibarze zamyka się, gdyż dzieci najlepiej radzą sobie na drzewach.”
– ks. Andrzej Zwoliński, Biedy Afryki, Kraków, 2009

Plantacje przypraw dla turystów, czyli udział w tzw. „spice tour”
Wycieczka na plantację należy do stałych punktów programu wszystkich wycieczek na Zanzibarze. Tak zwany „spice tour” to zaledwie 3-4 godzinna wyprawa poza granice Stone Town (ok. 20-30 km), na którą chętnie wyśle nas każdy hotel, hostel oraz zabierze każdy taksówkarz w mieście. Oczywiście nie będzie to pierwsza lepsza plantacja, ale dokładnie ta, z której organizator wyprawy ma wymierne korzyści.
Muszę przyznać, że na spice tour jechałam napalona jak dzik na żołędzie, a na miejscu okazało się, że muszę się obejść… smakiem. Tak naprawdę to całe szumnie nazywane „spice tour” nie odbywa się na żadnej plantacji (plantacja: duży teren przeznaczony pod uprawę jednej rośliny), gdyż zwiedzany obszar jest nieduży, nic się tam nie uprawia ani nie zbiera, a to, co tam rośnie, na pewno nie jest monokulturą.

„Plantacje dla turystów” są małymi obszarami (o powierzchni zdecydowanie mniejszej niż 0,5 ha), na których zasadzono od kilku do kilkunastu egzemplarzy roślin uprawianych na Zanzibarze. Pokazowe poletko zwiedza się w małych grupach w towarzystwie przewodnika oraz tzw. „kokosowego chłopca”, czyli chłopaka na posyłki, który ścina, odcina, wykopuje i wykrawa odpowiednie części roślin, by przynieść je i zaprezentować zaciekawionym turystom.
Niektóre „obowiązkowe punkty programu” były trochę męczące. Nie miałam, dla przykładu, szczególnej ochoty na strojenie się w wyplecione przed chwilą przez kokosowych chłopców palmowe ozdoby urody wątpliwej, robienie sobie w nich zdjęć (co oczywiście było oczekiwane) i płacenie za tą niesamowitą atrakcję obowiązkowymi napiwkami. Również widok podrostka wspinającego się w tradycyjny, murzyński sposób na palmę, który machał i nie chciał złazić póki nie zrobiliśmy zdjęć, nie był jakoś szczególnie urzekający. No nie wiem, może już ze mnie taki podróżniczy malkontent.
W czasie zwiedzania „przypadkiem” spotkaliśmy człowieka sprzedającego olejki eteryczne chyba we wszystkich językach świata. Po polsku również 🙂 Z podziwu dla jego zdolności językowych zaopatrzyłam się w kila olejków. O dziwo okazały się doskonałej jakości i trwałości.
Po zakończeniu zwiedzania turyści zapraszani są na degustację, gdzie serwowane są im kawałki różnych owoców pochodzących z (podobno) tutejszej plantacji. Za dodatkową opłatą można jeszcze wykupić „lunch” na plantacji. Rozumiem, że średniej jakości pilaw ryżowy podany na brudnym talerzu i butelka wody mineralnej może stanowić niecodzienną atrakcję (a mogli już podać na gazecie!), jednak po kilku tygodniach jedzenia naprawdę dobrego pilawu w Dar Es Salaam zarówno na brudnym, jak i na czystym talerzu 😉 wolałam wydać tą kasę na koktajl ze świeżego mango lub kokosa.

Niemniej, muszę przyznać, że nie było to negatywne doświadczenie. Odkąd pamiętam zawsze ciekawiło mnie „no ale jak wygląda ta wanilia, tak na żywo?”, „a ten cynamonowiec to jak właściwie pachnie, zanim wyschnie?”, „jak wygląda krzew kawy obsypany kwiatami?”, „a kakaowiec? Jest brązowy czy zielony?” i „czy można jeść świeży pieprz?!” itp. Gdy kilka lat temu zabrałam ze sobą do pociągu „Blondynkę na Zanzibarze” chęć zobaczenia przypraw, które zazwyczaj widzę suche, prawie bezwonne, zapakowane w zgrzewane torebki w Carrefourze, Tesco i innych kuchniach świata (a przecież musiały mieć kiedyś swój moment świetności!) stała się jeszcze silniejsza. Pomyślałam wtedy, że przecież jak Beacie Pawlikowskiej się udało to wszystko zobaczyć, to w sumie dlaczego mi miałoby się kiedyś nie udać? 😉 Zapraszam do mojej PRZYPRAWIONEJ GALERII 🙂
Przyprawy rosnące na Zanzibarze









Spice tour – Koszt wycieczki:
- taksówka ze Stone Town na plantację i z powrotem: 40 tysięcy tanzańskich szylingów (TSH)
- „lunch” na plantacji: 10 tysięcy TSH
- napiwek dla „chłopców od kokosa”: wg uznania, my płaciliśmy po 2 tysiące TSH
- napiwek dla przewodnika: zwyczajowo od 10 tysięcy TSH do 10 USD
Bardzo dużo wpisów o Afryce, a w szczególności o Kenii i Tanzanii znajdziecie na blogu Ewy Daleko niedaleko. Ewa również odwiedziła plantację przypraw na Zanzibarze i choć „program” był podobny, zdaje się, że trafiła znacznie lepiej ode mnie 🙂
Pingback: Zanzibar - co, gdzie, za ile? | Love Traveling