Niemcy mają jednak zupełnie inne nawyki jeśli chodzi o gospodarowanie terenami górskimi. U nas zamyka się góry rezerwatami przyrody i ogranicza parkami narodowymi, wytycza szlaki, daje w łapkę mapę i to wszystko. Niemcy cały czas gospodarują tymi terenami. Na zboczach pasą się owce, a w niższych partiach co kawałek drogę rozdziela siatka z otwieraną furtką. Po co? Wyprowadza się tu alpejskie krowy, by te mogły swobodnie wypasać się na zielonych łąkach (a później by dawały mleko, z którego robi się najdelikatniejszą czekoladę, którą to następnie świstak zawija w papierki).

Maliny, piwo i niebieskie trampki
Znów znalazłam się w malowniczym Garmisch-Partenkirchen. Lubiłam tu przyjeżdżać. Nadal lubię. Kilka dni z rzędu padało, ale poranek tego dnia malował się naprawdę przepięknie. Siedziałam w piżamie przy oknie gapiąc się na górujące nad miasteczkiem Alpy (z Kramerem codziennie zaglądającym mi w okna) zajadając maliny z miseczki, gdy usłyszałam: ubieraj się, idziemy na spacer, masz 5 minut!
5 minut to 5 minut, szybki prysznic, trampki, o makijażu zapomnij.
– Gdzie idziemy?
– Przejdziemy się nad potokiem, tam jest taka fajna bawarska restauracja, możemy tam zjeść śniadanie.
To OK, wrzuciłam do plecaka jeden baton marsa i brzoskwinię, choć nie dawało mi spokoju, dlaczego mój towarzysz podróży załadował cały plecak litrowymi butelkami wody mineralnej. Zmieszana chwyciłam jedną i ruszyliśmy.
Na miejscu, w owej „bawarskiej restauracji” można było dostać oczywiście piwo, lokalne, niemieckie, bawarskie, dobre, rzadko jednak występujące wg mnie jako główne danie menu śniadaniowego. Po wypiciu 0,3l „śniadania” okazało się jednak, że ruszamy dalej. Restauracja znajdowała się bowiem przy jednym z głównych szlaków prowadzących na szczyt Kramera (Krammerspitze, 1985 m n.p.m.) – którego jedne zbocza należą do Alp Bawarskich, drugie natomiast schodzą w Austrii, w kraju związkowym Tyrol.
Nie ma odwrotu
Lubię góry, nie powiem, a pogoda i widoczność była tego dnia świetna, tylko… wspinać się na Krammer o garści malin i piwie, w niebieskich trampkach?! To było jednak niezbyt odpowiedzialne, ale niestety drogi powrotnej dla mnie nie było. Mój gospodarz wystrzelił przed siebie, więc mogłam albo za nim podążać, albo… albo nie wiem co, bo nie miałam jak wrócić do bazy wojskowej z której wyszliśmy, a w której zostały wszystkie moje rzeczy łącznie z gotówką i paszportem, a do której ja sama wrócić nie mogłam.
Po kilku godzinach marszu nic mnie tak nie cieszyło jak myśl o marsie i brzoskwini (oraz nic mnie tak nie przerażało jak mój lęk wysokości). Szczęśliwie woda przysługiwała mi w nieograniczonych ilościach. Na jednym z postojów usłyszałam:
– Wiesz, niezła jesteś. Taka uparta. Moi koledzy z armii za pierwszym razem nie przeszli ze mną tej trasy. Wcale nie musimy wchodzić na szczyt, i tak już zaszłaś dalej od nich. No ale stąd szlak prowadzi tylko przez szczyt, a chyba nie chcemy wracać tą samą trasą, to przecież nudne.
Szczyt był coraz bliżej, zbocza coraz bardziej strome (a widoki coraz bardziej spektakularne), więc coraz częściej zatrzymywałam się pod pretekstem, że muszę się napić, byśmy choć trochę zwolnili tempo. Gdy moje prośby zaczęły spotykać się z wyraźną dezaprobatą, uznałam, że prawa do robienia zdjęć przecież nie można mi odmówić. Zatrzymywałam się więc przy ładniejszych widokach (które de facto towarzyszyły mi całą drogę) by oficjalnie zrobić zdjęcie, a faktycznie po prostu przestać zipać jak smok. Niestety to przyniosło odwrotny do oczekiwanego skutek:
– No nie, idziemy już piątą godzinę, a ty nadal masz siłę robić zdjęcia? To z tobą jest całkiem dobrze, nie udawaj! Od teraz idziemy szybciej!
Cóż, nie do końca o to mi chodziło. Przed samym szczytem, który jawił się mi jak zbawienie, stał krzyż. Piękny, skromny, drewniany. Ktoś tu zginął i leży, górując nad Garmisch i codziennie zaglądając mieszkańcom GaPa do okien. Alpinista? Pasterz? Może miejscowy? Albo poprzednia ofiara niezrównoważonego amerykańskiego żołnierza, któremu szkolenie wojskowe i PTSD zamieniło mózg w papkę?
Przed samym szczytem, gdzie już kamyki usypywały się sowicie spod moich tenisówek (sic!), a ja wolałam wspinać się na czworaka niż odkleić nagle od gruntu i osobiście sprawdzić różnicę wysokości między szczytem Krammera a płynącym przez Garmisch Partnachem, odwagi dodawały mi zupełnie spokojnie wypasające się na niewielkiej półce owce. Ponieważ generalnie nic sobie nie robiły z naszej obecności, a szczyt był już na wyciągnięcie ręki, zdążyłam zrobić im kilka zdjęć 🙂
Szczyt jak szczyt, widok jak widok. Kiedy garść malin, brzoskwinia i mars przestają działać, a ty wiesz, że przed tobą minimum dalszego 5 godzin marszu i jedyne, na co możesz liczyć, to czysta woda, która i tak powoli się kończyła, to jakoś czasu na zachwyt nie ma. Nie na darmo mówi się wszak, że w wyprawie ważne jest przede wszystkim towarzystwo i… zaopatrzenie.


Droga w dół
Droga w dół cholernie się dłużyła a moje nogi człapały tak powolnie, że miejscami zostawałam na szlaku zupełnie sama (szczury biurowe, które nie przechodziły szkoleń dla marines tak niestety mają) i tylko dzięki temu, że szlak był szeroką drogą, nie pogubiłam się w tym wszystkim. Póki oczywiście był szeroką drogą i póki się nie rozwidlał.
Niemcy mają jednak zupełnie inne nawyki jeśli chodzi o gospodarowanie terenami górskimi. U nas zamyka się góry rezerwatami przyrody i ogranicza parkami narodowymi, wytycza szlaki, daje w łapkę mapę i to wszystko. Niemcy cały czas gospodarują tymi terenami. Na zboczach pasą się owce, a w niższych partiach co kawałek drogę rozdziela siatka z otwieraną furtką. Po co? Wyprowadza się tu (Uwaga! Milka! 🙂 ) alpejskie krowy, by te mogły swobodnie wypasać się na zielonych łąkach (a później by dawały mleko, z którego robi się najdelikatniejszą czekoladę, którą to następnie świstak zawija w papierki). Bardzo podoba mi się ten model, jest znacznie naturalniejszy niż sztuczne zamykanie terenu. Niemcy naprawdę dbają o swoją przyrodę. Jest czysto, od czasu do czasu zdarzają się ścieżki przyrodnicze z ławeczkami, czasem pomniki lub tablice informacyjne.
Ale jest jedno ale – szlaków często nie traktuje się tam jako tras turystycznych, tylko górskie ścieżki, którymi np. spędza się bydło w doliny. Takie drogi czasem się rozwidlają i nie tłumaczą zagubionemu malinowemu piechurowi w błękitnych trampkach w którą stronę zejdzie do Niemiec, a w którą do Austrii. Albo do ludzi w ogóle.
Szczęśliwie mój wybawca/oprawca czekał cierpliwie kilkaset metrów za rozwidleniem, upewniając się, czy aby na pewno dobrze wybrałam. Dalsze zejście było już mniej przyjemne – mijała kolejna godzina marszu, było chłodno i wilgotno, a cały widok zasłaniał wchłaniający ścieżkę las. Po ponad 9 godzinach doczołgałam się do asfaltu. Wybawca/oprawca chyba sam dał sobie nieźle w kość, bo zostawił mnie przy drodze z plecakami i poszedł do bazy, by po pół godziny zjawić się samochodem.

Amerykańskie proszki…
Wróciłam. Prysznic. Sen. Generalnie niewiele pamiętam co się wtedy działo. Złapałam jakąś wysoką gorączkę. W sumie nie wiem, czy bardziej się rozchorowałam, czy przestraszyłam. Dostałam jakieś proszki, które podobno zawsze mają przy sobie żołnierze na misjach. Obstawiam jakieś łatwo przyswajalne cukry i coś przeciwbólowego, ale oczywiście składu tego specyfiku nie widziały moje cywilne oczy.
Następnego ranka wstałam jakby nigdy nic. Świeża, rześka, wyspana. Tylko zdjęcia w aparacie i niedojedzone maliny na parapecie uświadamiały mi, że to wszystko jednak się zdarzyło. Nie było jednak o czym zbyt wiele rozmyślać, bo chwilę później zostałam wywalona z domu (niekontrolowane ataki agresji spowodowane PTSD przychodzą znienacka i rzadko jest czas się na nie przygotować, a mnie, w przeciwieństwie do etatowych żon amerykańskich żołnierzy nie szkolono w dziedzinie obchodzenia się z osobami dotkniętymi zespołem stresu pourazowego), więc tym razem zabrawszy już dokumenty, portfel i oczywiście aparat ruszyłam wzdłuż drogi w jedyną słuszną stronę, czyli do Garmisch-Partenkirchen, skąd znalazła się na blogu całkiem ładna fotogaleria ilustrująca mój przewodnik po GaPa – bo akurat wyrzucono mnie w całkiem ładny dzień 😉
Nie bądź sknera,
podziel się z innymi!
Pingback: Przewodnik po Garmisch-Partenkirchen
Pingback: Suwalszczyzna - kraina jak baśń | Blog o turystyce kulturowej
Pingback: Co zobaczyć w Bawarii? Przewodnik po Garmisch-Partenkirchen